poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Przedszkole - nowy etap i idealne kakao daktylowe


Wszędzie dookoła słychać o przedszkolu, szkole, żłobkach. Sfera blogowa kipi wyprawkami do tychże instytucji, którym powierzamy na całe dnie swoje pociechy, i początkowo z drżącymi brodami, by dzieci tego nie zobaczyły zostawiamy je z tymi nowymi ciociami, paniami i idziemy do swoich obowiązków. Mnie to ominęło, osobiście wzbraniałam się i walczyłam o każdy miesiąc do przodu, by być z Marysią w domu. Udało się prawie 2,5 roku, ale nadszedł i nasz koniec. Mała miała jakieś jednorazowe przygody ze żłobkiem, do którego chadzała czasem na 1-2 godziny, ale zakończyła się ta miła rozrywka zapaleniem płuc w szpitalu i zrezygnowaliśmy. Od 1 września Marysia idzie do przedszkola. Będzie 100% przedszkolaczką, niosącą swoje kapcie w plecaczku, będzie robiła mi laurki i ludziki z żołędzi. Będzie jadła zupę całą sobą i biegała siku na nocnik. Wystąpi w pierwszym przedstawieniu i obejrzy może swój pierwszy teatrzyk.
Wyjdzie z całą grupą na spacerek trzymając się za wielkiego pluszowego węża i będzie słuchać pani. To o tę panią będę nieraz cholernie zazdrosna, bo to ona będzie ją tulić gdy będzie jej źle, gdy pokłóci się z koleżanką o klocki, czy będzie tęsknić... za mną. A ja tego nie będę widzieć. To ta pani może stanie się z czasem jej wielkim autorytetem i będzie ulubioną ciocią. I choć wiem, że to najlepszy wybór, decyzja, bo Marysia szalenie tęskni za przedszkolem, codziennie każe wracać ze spaceru drogą obok niego by pomachać dzieciom, to ja powoli truchleję. I choć wiem, że nawet ja, a już tym bardziej inna niania nie jest w stanie zapewnić Marysi tyle atrakcji, zabaw, prorozwojowego czasu, a przede wszystkim kontaktu na co dzień z rówieśnikami, który będzie miała w przedszkolu. Te niespożytkowane pokłady energii nagle wyleją się wraz z przekroczeniem progu przedszkola i zostaną w mądry i ciekawy sposób wykorzystane. Obecnie Mery jest tak naładowana energią (nie zawsze tą dobrą :D), że przebywanie dłużej w domu grozi zawaleniem ścian. Mamy wrażenie, że gdy lato się skończy musielibyśmy codziennie gdzieś z nią jeździć. Basen, tańce, figloraje... żeby młoda się wyszalała. Na szczęście będzie w przedszkolu. Tam to się dzieje! Byłam ostatnio uzgadniać szczegóły, to szacun wielki dla cioć. I choć jest to przedszkole prywatne, bo takie mam tuż pod domem, jest mniej dzieci niż w placówkach publicznych, to i tak szacun. Chyba sama niedługo zacznę mówić do nich "ciociu", jak ogarną dodatkowy atom w swojej grupie w postaci mojej córki. I tak staram się na wesoło, to od 2 tygodni już chodzę po ścianach i gryzę wargi na samą myśl o 1 września. O tym, że wezmę ją za rękę, zaprowadzę, chwilę posiedzę i będę musiała wyjść. A wraz z tym zakończy się pewien etap w naszym życiu. Wyjątkowy, totalnie nasz. Nasze codzienne spacery, zrywanie kwiatów, zakupy, podróże autobusem, niekończące się zabawy na placu zabaw. Nasze pieczenie ciasta w deszczowe przedpołudnia i skakanie po kałużach. Zerwie się trochę ta nierozerwalna do tej pory więź, nieprzerwana pępowina, bo mimo młodszego rodzeństwa Mery wyjątkowo jest ze mną związana. To chyba taki syndrom pierwszego dziecka? I pewnie dlatego mi tak ciężko, bo wszystkie pierwsze razy są cholernie trudne, stresujące i zapadające w pamięć. I tak snuję się po domu, usypiam ją często mimo, że to fucha Munsza, głaszczę tę zaspaną czuprynkę i śpiewam kołysanki, mimo, że już dawno powinnam wyjść z pokoju. A ona przyciska moją głowę do siebie i mówi "mama cho..." i każe z sobą zostać. I tak bardzo się wzbraniam przed położeniem się i leżeniem z nią, głaskając po tej aksamitnej czuprynce, aż zaśnie. I tysiąc razy dziennie mówię jak bardzo ją kocham, szukając potwierdzenia w jej oczach, że o tym wie. I tak nie chcę by nastąpił już ten 1 września i by ten tydzień wolniej płynął. Robię jej kakałko na dzień dobry i jej ulubione gofry z dżemem na kolację. Noszę częściej na ręku i tańczę na ulicy. Chcę by zapamiętała ten czas ze mną jak najlepiej, bo wiem, że tego jak było nam cudownie rok temu, już nie pamięta. Ale przecież to, że idzie do przedszkola, nie dyskwalifikuje mnie jako dobrej matki? Choć pewnie spora część "dobrych doradców" tak twierdzi... To jest chyba odpowiedni czas na ten przedszkolny ruch, bo ufam mojej córce i wiem, że sobie poradzi. A ja? Będę musiała, mam przecież w domu drugie pisklątko, które ufnie patrzy mi teraz w oczy prosząc bym przeżyła z nią podobną przygodę jak z jej starszą siostrą....
Koniec, bo ryczę!








Kakao wegańskie z masłem orzechowym i daktylami
na idealny początek dnia!

Nie wypuszczę Marysi z domu, jak nie wypije czegoś ciepłego i nie zje choć małego śniadania. Czasem, gdy mała będzie jadła śniadanko w przedszkolu, mogę to kakao potraktować jako te dwie rzeczy bo jest bardzo pożywne. A w weekendy leniwe picie "kakałka" w łóżku i oglądanie rano bajek to zestaw obowiązkowy!
Przyznam szczerze, że sama często robię to kakao z podwójnej porcji i piję zamiast kawy z Marysią w łóżku 😍





Składniki:

5 daktyli bez pestek (ja używam suszonych z Lidla, bo nie są takie twarde)
1 czubata łyżka kakao (można również użyć karobu)
1/2 szklanki mleka roślinnego (przepis na domowe mleko kokosowe, owsiane lub inne)
1 czubata łyżka masła orzechowego (przepis na domowe masło orzechowe)
ok. 200 ml wrzątku

Składniki zalewamy mlekiem (robię to trochę wcześniej, aby daktyle się namoczyły), blendujemy wszystko na mus i zalewamy gorącą wodą.
Smacznego!

przepis wzięłam z portalu "Dzieci są ważne"


A jak u Was przygoda z przedszkolem? Kiedy Wasze maluchy poszły do żłobka/przedszkola? Jak z chorobami, adaptacją dziecka? Piszcie... pocieszajcie... opowiadajcie swoje historie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wszystkie komentarze 😀