Czasem, gdy przychodzą takie momenty jak teraz, gdy jestem chora i ledwo łażę a łazić muszę i to koncertowo, bo ta mała dziewczynka, zwana córką - wiewiórką daje tak popalić, że już bym chciała czasem, ale tylko czasem, tak wstać i móc zaprowadzić ją do żłobka na parę godzin. Mieć chwilę dla siebie, móc poleżeć z gorącą herbatą pod kocem, jakimś zawinięciem głowy, która pęka od bólu zatok, poleżeć i nie martwić się, że za pół godziny jabłuszko, że znów woda rozlana, że kotka narysować trzeba, a o 14ej obiadek. Nie mieć wyrzutów sumienia,
że nie chce mi się budować kolejnej wieży z Lego, przeglądać książeczki, bo ledwo na oczy patrzę, słuchać tych przerośniętych decybeli w głosie mojej pierworodnej, która tak uporczywie wali palcem w stronicę "Kota Filemona" i drze się na cały regulator z wielką radością w oczach "niań!!!" (czyt. kot), tak często że mam ochotę nie raz zakneblować jej usta :D
A przecież siedzę w domu, to po co dzieciaka wysyłać do obcych ludzi, już teraz, choć przecież fajnie jakby miała stały kontakt z dziećmi i ciocie, które zajmą się nią tak jak czasem jej matka rodzona się nią nie zajmie, bo musi poza układaniem Lego poprasować, ugotować, podłogę umyć, bo czasem jest chora, zdycha po kątach i sił nie ma. A przecież mamy nie biorą zwolnienia :) W dodatku ciąża moja obecna mimo, że koszmary pierwszego trymestru minęły, to daje się we znaki w takiej postaci, że jakaś niegramotna często jestem, wyglądam jakbym w 7 miesiącu była, czuję się podobnie... a tu dopiero 18 tydzień wskoczył. I tak zastanawiam się czy dobrym wyborem moim jest wysyłanie Mychy do żłobka, na parę godzin na razie... po 2, 3 razy w tygodniu, by już od lutego, kiedy faktycznie swoją posturą prędzej wieloryba będę przypominać niż fit mamuśkę, jaką byłam jeszcze niedawno! Gdy przyjdzie małe na świat, Marysia będzie już oswojona ze żłobkiem, będzie miała 2 latka, nie będzie takiego szoku, że nagle i rodzeństwo w domu i jakieś nowe miejsce... ale im bliżej do wysłania jej tam, pomimo, że wiem jak cudowna atmosfera jest w naszym żłobku, bo czasem chodzimy na sobotnie zajęcia razem, to rozmawiam z wszystkimi koleżankami, których dzieci już w żłobku czy przedszkolu są, które już przeszły tę początkową drogę pierwszego razu i pierwszych płaczliwych tygodni. I szukam rady, czy prędzej utwierdzenia się w przekonaniu, że dobrze robię, że kiedyś i tak trzeba by było, że nie jestem złą i egoistyczną matką. Czasem wariuję. I jak mam czasem tak dość totalnie tego małego gamonia, który pomimo tłumaczeń, próśb, krzyków, łez moich podyktowanych szalejącymi hormonami, trzymania za rękę gdy robi źle... gdy puszczę tę rączkę ona znów robi to samo patrząc mi w oczy i śmiejąc mi się w twarz. I gdy już widzi, na jakim skraju wyczerpania nerwowego często jestem, rzuca mi się na szyję i kocha mamusię z całych sił lub skrada się na ugiętych nogach z otwartym dziobem, żeby mi buzi dać. No i jak tu gada nie kochać i nie cierpieć z powodu chęci wysłania jej niekiedy gdzieś w cholerę, by odpocząć?! Ale może to takie ludzkie po prostu jest, może nie każdy mówi o tym głośno, że czasem każda z nas ma wszystkiego dość, że chciałaby zamknąć się i zacząć krzyczeć, że już nie raz rano zmęczone jesteśmy jak po tygodniu pracy i najlepiej winko otworzyć i się zrelaksować? ;) Powiedzcie same...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze 😀