tak już mam i tak myślę i zdania nie zmienię w pewnych kwestiach. Zaczynając, już będąc w ciąży zawzięłam się, że będę karmić Marysię piersią, bo to zdrowe, najlepsze dla dziecka, wygodne i tanie. Jako, że Marysia urodziła się w 37 tygodniu, była malusieńka i tak cholernie zależało mi żeby wynagrodzić jej nieposłuszeństwo mojej macicy, która tak szybko chciała dzieciaka mi wypchnąć na świat i starania ciężkie były od 25 tygodnia ciąży, by tę ciążę utrzymać. I tak bardzo chciałam jej wynagrodzić to wszystko, że się zawzięłam, pomijając ból po cesarce, po której zbierałam się gorzej niż bym przewidziała w najgorszych scenariuszach, już w pierwszej dobie wyciskałam z siebie tę drogocenną siarę próbując nafaszerować swoje dziecko nią tak, by stanowiła klosz odpornościowy na całe życie. Takie cudne wyobrażenia tego karmienia z wpatrzonym dzieciątkiem w twoje oczy jedzące maminego cycusia miałam, że gdy się okazało, że dupa, że się nic nie udaje, że maleństwo ważące niespełna 2,5 kg ma główkę mniejszą od wielkiej piersi, która w dodatku ma wklęsłe sutki uniemożliwiało karmienie. Mała nie umiała jeść za nic w świecie! W dodatku pomoc położnych na oddziale była fatalna. Jak już przychodziły pomóc, to co chwila inna z innymi teoriami i poradami laktacyjnymi. Początkowo nie miałam pokarmu, to był koszmar. W drugiej dobie, kiedy już zaczęłam jako tako się poruszać, wzięłam Marysię do osobnego pokoju za ścianą, gdzie robili pielęgnację noworodków, był tam taki fotel bujany, wielki na babkę metr siedemdziesiąt, ale usiadłam z tą moją małą wygłodniałą istotką, nogi mi wisiały, za chiny nie było wygody karmienia ale zaczęłam nas uczyć. Ona zasypiała, denerwowała się, kążde kilka sekund owocnego karmienia było dla mnie wielką nagrodą. Jednak to wielki wysiłek dla takiego maleństwa. Minęła pierwsza godzina starań, druga, trzecia, zmieniły się położne na zmianie. Przyszła noc a ja nadal tam siedziałam z nią i uczyłam nas tej pięknej przygody, która wtedy była katorgą dla nas obu. Spędziłam tam 6 godzin na tym fotelu. Położne przychodziły proponowały dokarmienie, kazały mi iść się położyć "...bo zaraz nam Pani zemdleje", Marysia była nienajedzona, już bardzo płakała. O 3 w nocy oddałam ją jednej z położnych. Siedziałam w łazience i ryczałam. Ryczałam tak mocno, że wszystko mnie jeszcze bardziej bolało. Bo co ze mnie za matka, która nie potrafi nakarmić własnego dziecka?! Mała przyjechała w łóżeczku po jakiś 15 minutach, najedzona i zadowolona, zaraz zasnęła. Przyszedł czas wypisu ze szpitala, ja nie dałam za wygraną. Kupiłam mieszankę jak radziły położne, ale w domu, w naszych cudownych warunkach, na wygodnym fotelu, z poduszką do karmienia, w spokoju, wszystko wyglądało inaczej. Karmiłam Marysię godzinami, wrastałam w fotel, żeby nauczyła się jeść. Dałyśmy radę. Doczekałam się tych sarnich oczu wpatrzonych we mnie podczas jedzenia. To najpiękniejszy widok. To nasze chwile, takie intymne, bliskie, jedyne. Dało się. Były problemy, zapalenia, ból. Jednak mój upór wygrał, a przecież mogłam powiedzieć, że nie miałam pokarmu, no bo nie miałam. Do tego te wklęsłe sutki. Nasza przygoda trwała rok. Uważam, że rok to optimum. To jest bardzo indywidualna kwestia, ale przy obecnych badaniach i tak nieźle bo z ostatnich statystyk wynika, że po 6 miesiącu życia dzieci karmionych wyłącznie piersią jest 3,7%.
Karmienie Zuzi było o wiele łatwiejsze. Umiałam, wiedziała co i jak, pierś matki była gotowa do karmienia jeszcze mniejszej niż Marysia istotki. Istotka ta jednak chyba silniejsza, lub bardziej żarłoczna dorwała się pierwszego dnia i trwało tak jeszcze do ubiegłego tygodnia! I gdy z Marysią karmienie było samą przyjemnością, z racji tego, ze była jedynym dzieckiem, miałam więcej czasu, mogłam jej dawać siebie w 100%, z Zuzią bywało różnie. Jak to z drugim dzieckiem. W pośpiechu, na rękach, na stojąco, mieszając poranną owsiankę, w aucie i wiecznie, nieprzerwanie w nocy. To dziecko nie śpi, ono wiecznie czuwa i gdy tylko się położę, ją odłożę, budzi się by na nowo być przy mnie. Życiowi doradcy ;) twierdzą, że mleko już zbyt wodniste, że dziecko się nie najada. G*** prawda, dziecko się najada, tym bardziej, ze zjadło naleśnika na kolację, bo prawie ma już roczek, ale potrzebuje być blisko. Tym bardziej Zu, ona przywarła do mnie tak mocno, że jej lęk separacyjny trwa już ponad 4ty miesiąc. I to jest uciążliwe, męczące i nie będę tu kłamać, że tak nie jest. Tylko niewyobrażalnie wielka miłość do niej jest w stanie powstrzymać mnie czasem przed czynami nieludzkimi :D Ale na jeden czyn, dla niektórych nieludzki, się zdecydowałam i zaczęłam podawać powoli mojej przywartej córce mieszankę. I je, nauczyła się pić z butli, choć opornie to szło na początku, ale je. I to wieczne wiszenie na mnie i cycuchu się zakończyło, bo przecież do diaska, mój komfort psychiczny też się chyba liczy, prawda?! Muszę ją jeszcze oduczyć wkładania mi za bluzkę ręki, OMG jak mnie to wkurza - miała któraś z Was taki przypadek?! I choć wiem, że za niedługo ocknę się bez mojego przywartego ssaka do mnie i może nie zdążę zauważyć nawet, że ta przepiękna przygoda zwana "mleczną drogą" się w moim życiu zakończyła. Ale co wygrałam dla swoich dzieci, to nasze :) I z wielką łzą w oku będę oglądać te zdjęcia bo już nigdy tak pięknie, z tak wielką miłością i zaufaniem nikt nie będzie się na mnie TAK patrzył.
PS. Mam poduszkę do karmienia do oddania w dobre ręce za tubki owocowe dla Dziewczyn :D
Zapraszam na mój Instagram, tam nas jeszcze więcej, bez cenzury, z brudnymi buziami i nie tylko ;)
https://www.instagram.com/wojslandia_blog/?hl=pl
PS. Mam poduszkę do karmienia do oddania w dobre ręce za tubki owocowe dla Dziewczyn :D
Zapraszam na mój Instagram, tam nas jeszcze więcej, bez cenzury, z brudnymi buziami i nie tylko ;)
https://www.instagram.com/wojslandia_blog/?hl=pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze 😀