No nie jest jak zwykle. Nie jest... I nie mówię tu o tym, że w pierwszej nie było mdłości, nie miałam wilczego apetytu, pracowałam do 5 miesiąca i codziennie mówiłam do brzucha z jakąś niesłychaną majestatycznością. Miałam czas na prowadzenie dzienniczka ciąży, starannego opisywania Marysi co i jak się dzieje z moim ciałem, jak bardzo na nią czekam i jak mnie pierdyknęła z kopniaka w żebra, gdy staliśmy w kolejce wtedy w IKEI. (Nota bene, jestem zauroczona obsługą tego sklepu, która ma podczerwień w oczach na ciężarne i matki z maluchami, aby zaprosić je poza kolejka do kasy). I ten oto dzienniczek prowadziłam niemalże do porodu. Miałam czas na czytanie kobiecych czasopism, tych parentingowych zwłaszcza, którymi obdarowała mnie przyjaciółka. Przeczytałam wspaniałą książkę "Położna. 3550 cudów narodzin"
Jeannette Kalyty (polecam wszystkim przyszłym mamom, tym przygotowującym się do porodu). Miałam czas żeby spać po obiedzie, gdy coraz bardziej przypominałam zombie i ledwo co patrzyłam na oczy. Miałam czas i, przede wszystkim głowę do tego aby o siebie dbać, smarować się dwa razy dziennie balsamami dla ciężarnych, pić duuużo wody, nie dźwigać i ćwiczyć oddech. Teraz zapominam czasem o tym, że mam wizytę kontrolną u ginekologa. Nie mam jakoś głowy do tego aby rozpływać się nad każdym tygodniem ciąży i tym co tam tej mojej Maleńkiej rośnie, wykształca się, kiedy zacznie się czkawka, a kiedy będzie słyszeć mój głos. W pierwszej ciąży czytałam te informacje w pościąganych na telefon aplikacjach i dzieliłam się tą wiedzą z Menszem. Teraz dzięki tej aplikacji wiem na szczęście, w którym jestem tygodniu i co tydzień wraz z przypominaczem robię coraz to większe oczy, że to już tyle, a wieczorami i tak zamiast rozmawiać o tym, przeglądamy zdjęcia z danego dnia z Maryśką. Nie mam czasu śpiewać tej Malutkiej w brzuszku, bo i tak stale śpiewam Marysi i z nią tańczę, to tak jakbym z obiema to robiła, prawda? Nie puszczam jej Mozarta, Straussa, bo zazwyczaj leci "Zuzia, lalka nieduża" czy inne tam "Kaczuchy". Nie zastanawiam się czasem czy w tym co zjadłam było surowe jajko i nie daj Boże będzie salmonella. Tak bardzo odmienne są te dwie sytuacje dotyczące przecież tego samego stanu, że czasem zastanawiam się czy to ja jestem taka zimna, nieogarnięta, może lekko nieczuła? A może to normalne, bo jak się ma 20miesięczne dziecko "na chodzie", które absorbuje sobą całe otoczenie, a i zmienia się i rozwija tak raptownie, w tak cudowny sposób, że nie chcę przeoczyć niczego, co jest związane z Jej rozwojem. Gdy Maleńka się urodzi, na pewno już nie będę mogła w 100% poświęcić czasu Marysi, i może z tyłu głowy czuję oddech wyrzutu sumienia, stąd to obecne życie dniem dzisiejszym i tym co mnie otacza. Jeszcze będzie czas na to aby z dziewczynami poleżeć razem na łóżku, zjeść coś nieprzyzwoicie słodkiego i dobrego, pobawić się, pomiziać, gdy już będą obie na świecie. Cieszyć się ich istnieniem, bo nic lepszego sobie wymarzyć nie mogłam, jak takie dwie moje, w kiteczkach, czy też bez... bździągwy.
A jakie są Wasze doświadczenia??
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze 😀