niedziela, 9 kwietnia 2017

Na dobre i na złe



Nigdy nie lubiłam jak ktoś mi w czymś pomagał. Generalnie słowo "pomoc", kierowane w moją stronę odbieram dość negatywnie i buntuję się na samą myśl, że jak to... mnie w czymś pomagać?! Chyba żart! Taka Zosia - samosia od wieluuu lat, i Munsz taki sam. Do wszystkiego podchodzimy dość ambicjonalnie, a nasza niezależność, którą sobie wypracowaliśmy, i do której trochę zmusiły nas koleje losu oraz to, że od ponad 10 lat jesteśmy w Łodzi sami, zdani tylko na siebie, i to nam w sumie bardzo odpowiada. Lubimy swoją niezależność, brak konieczności tłumaczenia się z tego i owego, robienie tylko tych rzeczy, na które mamy ochotę i które sobie sami zaplanowaliśmy.
Brak konieczności spotykania się na niedzielnych obiadkach z rodziną, kiedy czasem mamy wszystkiego dość, chcemy posiedzieć sobie razem po całym szalonym tygodniu czy pojechać do lasu na długi spacer, a po drodze po prostu wpaść gdzieś na szybki obiad. Trochę czasem wręcz egocentrycznie... albo może bardziej egoistycznie, bo ponoć zdrowy egoizm nie jest aż tak zły. Ale jest nam dobrze. I choć nie raz marzy mi się, żeby zrobić coś totalnie niemożliwego jak dla nas, czyli zawieźć dziecko do dziadków, podrzucić na chwilę, by móc załatwić swoje sprawy na mieście, umyć okna na święta w spokoju, czy wyjść gdzieś samemu z mężem na kolację. Nie. My jesteśmy zawsze razem. W Trójkę, niedługo już w Czwórkę. Jeździmy z Marysią teraz do ginekologa, na USG, robimy wszystko razem, i choć od zawsze byłam za taką formą rodzicielstwa, to czasem człowiek uczy się pokory i musi poprosić o pomoc. Pomoc, którą nasi Rodzice zawsze nam proponują, w miarę możliwości oczywiście. Tak jak uważam, że przy dzieciach nie trzeba nam pomagać, bo chcemy sami przeżywać każdą chwilę razem... moment kiedy urodziłam Marysię, wróciłam do domu, zamknęliśmy drzwi i od tej chwili zaczęliśmy tworzyć prawdziwą rodzinę. Nikt się nam nie wtrącał, nie doradzał, uczyliśmy się być i żyć z sobą, w tej nowej i jakże pięknej dla nas sytuacji. Kiedy musiałam leżeć w ciąży z Marysią, nie byłam jeszcze za nikogo odpowiedzialna. Jedynie za nasz dwupak. Mogłam leżeć, odpoczywać, dbać o siebie, o nas i nie martwić się tym kto z Marysią zostanie, jak sobie poradzi bez mamy, co będzie jadła, piła...  Ale teraz, gdy jest na świecie, taka jeszcze malutka, potrzebująca stałej opieki, jak to na takiego szkraba przystało, nie mogę sobie pozwolić na całodzienne leżenie. Chyba, że znów położą mnie do szpitala, jak się znów właśnie stało. I wtedy są rodzice i najbliżsi, i moja mama, która rzuca wszystko, wszystkie swoje plany, zostawia chłopa w domu i w jeden dzień przyjeżdża z Sopotu do Łodzi z zamiarem pozostania z nami do końca.  Do rozwiązania. Bo ja już do domu jeśli wrócę, to z Zuzulkiem na rękach. I nagle nie muszę się martwić co z Marysią (jedynie o to by babcia jej nie przekarmiła ;)), mąż może mnie odwiedzać w szpitalu i nie mieć wszystkiego na swojej głowie.  Mama ogarnia wszystko, obiady, sprzątanie, dziecko, dom. To, że z zięciem od zawsze tworzą dobry duet, nie martwię się, że pióra będą latać i szklanki się tłuc, że sobie poradzą, bym ja mogła dzielnie walczyć o moje małe szczęście, które noszę pod sercem. I choć ryczę w tym szpitalu i nagminnie oglądam zdjęcia Marysi, która nie rozumie do końca, dlaczego mama nagle zniknęła, i tęsknię za nią tak bardzo, że nikt inny mi się nie śni, o ile zasnąć się uda... Uroki macierzyństwa. Mówiłam już Wam nie raz, że druga ciąża jest inna... cięższa "w obejściu", pełna wyrzeczeń, przekarmiona wyrzutami sumienia i koniecznością wybierania wiecznie lepszego zła. Ale już niedługo, pewnie szybciej niż nam się wydaje nastąpi rozwiązanie, i znów wrócimy do naszego domu, z małym zawiniątkiem na rękach i będziemy tworzyć tę swoją Rodzinę. Pełniejszą, jeszcze bogatszą w doświadczenia i pokłady miłości. Mam nadzieję, że nam tej miłości starczy! :) A mama wyjedzie... sprana fizycznie po tygodniach zajmowania się od rana do nocy szałaputną wnuczką, z tęsknotą w sercu za Marysią i nami zaraz po przekroczeniu progu naszych drzwi i brakiem świadomości jak bardzo była pomocna i ile Jej zawdzięczamy. I choć nadal będziemy twierdzić, że jesteśmy samowystarczalni, lubimy być sami w swoim gniazdku i sobie organizować życie po swojemu z naszymi dziewczynami, to wspomnienie o tym, jak ona wstawała w nocy do Marysi, jak się o nią troszczyła, dbała o nas, o nasz dom, przerażona nie raz, jak to babcia z doskoku, ta świadomość, że wystarczy jeden telefon i ona jest, pozostanie w naszych sercach na zawsze. Tym bardziej dla nas, będących w sytuacji podbramkowej, nie przyzwyczajonym do niczyjej pomocy, wiemy, że dała z siebie wszystko. Jest na dobre i na złe, jak to Matka.

A Wy? Macie swoich cudownych rodziców na miejscu, czy też na odległość jak my?
Korzystacie z ich pomocy i dajecie się wykazać dziadkom?

Chwała za to że są, naprawdę!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wszystkie komentarze 😀