środa, 25 stycznia 2017

Pierwsze koty za płoty



I stało się, żeby nie powiedzieć udało. Pamiętacie moje rozterki w poście "Matka na rozdrożu"? Od tygodnia moje Dziecko usamodzielniło się trochę. Trochę uniezależniło ode mnie, a może tak mi się tylko wydaje. Ale na pewno można powiedzieć, że wyszło z domu. Do ludzi, do innych dzieci, do zabawy, obowiązków, do normalnego życia, choć jeszcze takiego dziecięcego, że szczoteczkami do zębów w kubeczkach, nocniczkami, i drewnianymi krzesełkami w wymiarze XXS, ale jednak już nieodwracalnego. Już mała nie spędza całych dni z mamusią, przytulona lub wrzeszcząca, buntująca się lub całująca mnie całymi dniami. Już nie tylko ja podaję jej pić, daję jeść, układam na drzemkę, namawiam aby zasnęła, była grzeczna, nie rzucała smoczkiem, nie histeryzowała z byle powodu. Nie tylko ja tulę ją gdy się przewróci i płacze,
gdy drugie dziecko wyrwie jej zabawkę, gdy nie umie poradzić sobie ze swoimi emocjami, lub gdy po prostu... za mną tęskni. Teraz przez 3-4 godziny dziennie jest z ciociami (przez nią zwanymi "babami"), które troszczą się o jej dobro, ale też wymagają, sadzają na nocniku, pilnują by zjadła obiadek i przespała się. I nie wiem jak one to robią, ale moje dziecko, które przyzwyczajone do spania w łóżeczku ze szczebelkami, kładzie się w żłobku na normalnym leżaczku bez zabezpieczeń, pokręci się i zasypia. Gdy Gabrycha z drugą koleżanką rozrabiają, nie chcą spać, jej to nie rozprasza i potrafi zasnąć. W domu, potrafi ją rozproszyć przesuwany u sąsiadów obok stół, śpiew ptaków czy warkot samochodu za oknem. W domu nie zaśnie bez smoczka, i choć ma go przez chwilę, to mieć musi. Wczoraj z ciociami zasnęła bez. W domu nie usiedzi na miejscu, nie mówiąc o słuchaniu się i czekaniu na swoją kolej, w żłobku stoi grzecznie w kółeczku, trzymając koleżankę za rączkę i czeka aż ciocia włączy ukochane "Kaczuchy". Czy to moja nieudolność? Czy może podporządkowanie się systemowi? Coś na zasadzie owczego pędu, obserwacji środowiska i postępowania tak jak ono. Człowiek jest zdecydowanie jednostką stadną, ale nie wyobrażałam sobie, że ten mój mały Człowiek, będzie potrafił w tak młodym wieku dostosować się do zasad panujących w grupie. I choć oczywiście, nie jest tak w Jej przypadku, że jak zagrają, tak zatańczy, bo już od pierwszych dni adaptacyjnych, kiedy chodziłyśmy, powiedzmy, czysto towarzysko razem do żłobka, Panie stwierdziły, że moja Marysia będzie przewodniczącą żłobka, co po dziś dzień się potwierdza, kiedy zdając mi relację codziennie mówią, jak to Mery ustawia nie tylko dzieci ale i ciocie. Wszystko musi być na jej, będzie tak wiercić dziurę w brzuchu, że ma brudny ten paluszek od farbki i stękać, pokazywać "tu...tu...", że będą musiały jej go umyć. A Gabrycha ma siedzieć tu i kropka. No taka już jest moja Mery. Ponoć mam się tym nie przejmować, bo najwyraźniej poradzi sobie w życiu i nie da sobą pomiatać. A ordnung w żłobku jest i tak, więc dostosować się do reguł będzie i tak musiała, co już teraz całkiem nieźle jej wychodzi.
Ale jeśli zapytacie mnie czy mi dobrze? To mimo, to, że czekałam na ten moment, chciałam chwili ciszy, spokoju, odpoczynku, to na razie mam problem z obrotem wokół własnej osi. Najgorsze były dwa pierwsze dni, już nie wspomnę o pierwszym, kiedy wpatrzona w wyświetlacz komórki czekałam na jakikolwiek sygnał ze żłobka, że jest dobrze, źle, wspaniale, że mam natychmiast wracać bo dziecko wyje za mamą, czy też demoluje pół sali. Nic z tych rzeczy. Panie oczywiście informowały mnie smsowo, empatycznie wiedząc chyba co czuję, ale Marysia i zjadła obiadek, i zasnęła, a gdy tęskniła chwilę za mamą, znalazły patent na nią i przestała. Drugiego dnia, już nie patrzyłam non stop w telefon, ale faktycznie nosiłam go z sobą nawet do... toalety :D Trzeci dzień pozwolił mi uwolnić na chwilę myśli od żłobka, nie kombinowałam już jak zamontować tam kamerę, żeby widzieć małego zbira, nie wymyślałam różnych scenariuszy, posprzątałam trochę dom i zrobiłam sobie paznokcie :) Niestety minusem żłobka są wirusy, a raczej rodzice prowadzający swoje maluchy zakatarzone i chore, bo nie mają co z nimi zrobić. Marysia pochodziła do żłobka i znów jest chora. Teraz modlę się, żeby za często nie łapało jej przeziębienie, bo wiadomo, w żłobku dzieci są różne, z różną odpornością, różnymi wirusami, a Mery na sam początek będzie musiała się z nimi zmagać (wirusami oczywiście, nie dziećmi :) ). Codziennie gdy wraca ze żłobka pokazuje nam rączkami nowe wygibasy, w rytm piosenek, których słuchała i do nich tańczyła z dziećmi. Rano gdy się budzi, na hasło "żłobek" zaczyna tańczyć "Kaczuchy", i gdy ją prowadzę do niego, to wymachuje łapiszonem ukrytym pod grubą rękawiczką, gdzie mam dokładnie iść. Rządzi. Wszędzie.
I tak nachodzą mnie różne refleksje, związane z pęknięciem tego domowego klosza, to cieszę się, że jest taka dzielna i duma mnie rozpiera gdy na Nią patrzę. Nie mówiąc już o radości zalewającej całe serce, gdy widzę jak do mnie biegnie z uśmiechem na twarzy, w tych różowych paputkach, gdy po nią przychodzę. Jest taka maleńka, a już taka duża.





Pamiętam, w zimowe popołudnia, gdy wracałam z przedszkola, mama robiła mi domowy budyń. Był pyszny! I choć wtedy cukier nie był wrogiem #1, tak teraz sama go unikam, tym bardziej eliminuję z diety Marysi i poczyniłam coś na kształt maminych pyszności, ale w unowocześnionej, zdrowszej formie!
Do tego deseru wymyśliłam przepyszny krem, który nadaje się do wielu potraw, choć uwaga, jak z moją poprzednią nutellą, by nie wyjeść go całkowicie ze słoika! Zamulenie tym razem gwarantowane!

Aksamitny krem daktylowo - kakaowy 




200 gr daktyli suszonych (ja używam z Lidla)
1 szklanka przegotowanej, letniej wody
2 czubate łyżki dobrego kakao
1 łyżeczka cynamonu

Daktyle zalewamy wodą, odstawiamy na ok. 10 min. (Te z Lidla są dość miękkie, inne mogą być bardziej wysuszone, więc należy wydłużyć czas czekania do ok. 20 min).
Po tym czasie blendujemy daktyle na gładki, aksamitny krem. Dodajemy kakao i cynamon i dalej blendujemy aż wszystko się idealnie połączy.
Krem jest gotowy, przetrzymujemy go w lodówce.

Domowy budyń waniliowy a'la "monte"
z kremem daktylowym





Składniki na 2 porcje (jak na zdj.) Ja zazwyczaj robię z podwójnej porcji i zostawiam budyń na później do jedzenia na zimno :)

1 szklanka mleka 2% (250 ml)
1 łyżeczka masła
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1/4 laski wanilii
1 żółtko

Laskę wanilii przekrawam wzdłuż, wyjmuję ziarenka. 2/3 szklanki mleka zagotowuję z masłem i wanilią. W tym czasie do pozostałej ilości mleka dodaję żółtko i skrobię ziemniaczaną, mieszam dokładnie widelcem (można zblendować). Gdy mleko się zagotuje, odstawiam garnuszek z ognia, wlewam mleko z żółtkiem i skrobią i energicznie mieszam (robię to trzepaczką) aż budyń zgęstnieje. Wstawiam na ogień na kilka sekund ciągle mieszając.
Podaję ciepły z kremem daktylowym.
Uwierzcie mi, cukier nie jest tu potrzebny, bo krem jest tak słodki, że równoważy wszystko :)
I gwarantuję - jak wszystko dokładnie wymieszacie, deser smakuje jak "monte" ;)

Przepis na budyń pochodzi z Moje Wypieki.





Zróbcie dzieciakom, sobie, mężowi. Usiądźcie sobie razem po pracy czy w weekend i oddajcie się tej przyjemności :D

A jak Wasze maluchy się sprawdzają w żłobku, przedszkolu? Jakie były początki? Zarówno Wasze, jak i Maluchów. Czy też macie wrażenie, że w domu to mały diabeł a z innymi jakby nie Wasze? :D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wszystkie komentarze 😀