niedziela, 9 października 2016

Manchester


Marzenia - teraz mogę Wam powiedzieć, że kto je ma, bardzo czegoś chce, a w dodatku dzieli życie z kimś, z kim może je spełniać, to się spełniają! Jesteśmy świeżo po wypadzie do Manchesteru (geneza powstania pomysłu tutaj ;)) Udał się, oj udał! Począwszy od lotu, o który się trochę bałam ze względu na naszego 16-miesięczniaka z robakami w d**ie, a tu lot trwający 2 h 45 min - OMG! jak Ona to zniesie... jak ja to zniosę!? W dodatku w stronę do Manchesteru lot był dopiero
o 21ej, kiedy to moje Dziecko staje się lekko mówiąc nieznośne i senne bardzo, a tu takie atrakcje jej starzy zapewnili! Ku mojemu zaskoczeniu, Dzieć kręcił się na szczęście jedynie w obrębie naszych dwóch foteli (bo miejsca wykupionego dla siebie nie miała, gdyż uznałam, że przy Jej wrodzonym wiercipięctwie to mija się z celem, i słusznie :)). Zasnęła jak na nieszczęście na 10 min przed zapinaniem pasów do lądowania i musząc Ją obudzić, niezadowolenie naszego Dziecka z tego faktu słyszał cały samolot. Z lotniska odebrała nas wcześniej zamówiona polska TAXI (Dzięki Asiu&Jacku:*) i jak lordy jechaliśmy pięknym Lexusem za całe 20 funtów do hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Wybrałam hotel w dobrym standardzie, żeby nie być zaskoczonym niemiło, żeby Dzieć miał swoje łóżeczko turystyczne (choć i tak najlepiej Jej się szalało na naszym kingsajzie), żeby były dobre śniadania, i nie zawiodłam się. Po przespaniu nocy, która byłaby super gdyby ktoś nie włączył alarmu p/pożarowego o 1 w nocy, kiedy właśnie zasnęłam, który walił po uszach, że oszaleć można było, a my i tak staliśmy w osłupieniu nie ze względu na alarm, co na fakt, że pomimo tego rozdzierającego pół miasta hałasu, nasze Dziecko spało jak zabite :D. Z samego rana po zjedzeniu śniadania (Munsz wreszcie się najadł angielskich "dobrodziejstw" ociekających tłuszczem :D), ruszyliśmy połazić po mieście z rana z kawą w dłoni. Uwielbiam taką szwędaczkę, chodzenie po mieście dopiero budzącym się do życia, patrzenie na pośpiech ludzi lecących do pracy, kościoła (w Katedrze, do której weszłam na 6 księdzy przypadło 7 wiernych;)). Lubię tak popatrzeć na zwyczajne życie, zatrzymać się na chwilę w obcym mieście, poobserwować życie ludzi w nim mieszkających. Popołudniu kupiliśmy weekendowy bilet dla rodziny na wszystkie autobusy (ale uważać trzeba bo w Manchesterze jest dwóch przewoźników i często niezły bałagan się przez to robi z biletami, których często się nie uznaje u jednego przewoźnika lub drugiego), i pojechaliśmy spod hotelu na stadion Old Trafford. Miesiąc wcześniej zarezerwowałam bilety na Tour&Museum, i na szczęście bo szanse na zakupienie biletów na zwiedzanie stadionu w tym samym dniu jest praktycznie niemożliwe, bo zazwyczaj są wszystkie wyprzedane. Kupując bilety wcześniej, nie wiedziałam jeszcze, że dzieci do 5 roku życia mają zwiedzanie za free, ale miła Pani przy kasie od razu mi o tym powiedziała i zrobiła zwrot pieniędzy na kartę, z której płaciłam za tour. Klasa! Zwiedzanie kosztowało nas zatem 43 funty, przy czym wypożyczyliśmy sobie przewodniki audio w języku polskim, żeby móc samemu na spokojnie zwiedzić Muzeum Stadionu. Mając kupione bilety na Tour & Museum, warto przyjść około 1,5 godziny wcześniej aby na spokojnie zwiedzić samemu Muzeum czy napić się też kawy w kawiarni Red Cafe. Później pozostaje grupowe zwiedzanie całego stadionu, co nawet dla mnie, kobiety, niefanki było fenomenalne! Można zobaczyć stadion oczami samych zawodników, totalnie od potrzewki. Chodzisz ich korytarzami, jesteś w ich szatni, możesz wyjść na trybuny z każdej strony, z każdego wejścia, posiedzieć na ławkach rezerwowych zawodników Manchesteru United jak i ich rywali. Stadion robi piorunujące wrażenie, a 80 minut zwiedzania mija w mgnieniu oka. Późnej jeszcze obowiązkowe zakupy w Megastorze (ceny dla nas...hmmm nooo... ale nie było opcji wyjścia z pustymi rękami!) Oczywiście zastanawiacie się czy zamknęłam w tym czasie gdzieś moje Dziecko? No nie, choć czasami chciałam bo dawała trochę popalić i nawet miała pamiątkę z press roomu w postaci pięknego guza! Ale jak na takie małe i żywe dziecko, dała radę i było super. Po zwiedzaniu umieraliśmy z głodu i na pieszo (bo my baaardzo dużo chodzimy na pieszo, gdy gdzieś jesteśmy), przeszliśmy się kawałek drogi na pizzę, do pizzerni, którą wypatrzył po super opiniach w internecie mój małżonek, która to okazała się miejscem niczym z amerykańskich filmów o gangach, że wchodzisz i spadasz bo ... tak lepiej! :D Ale pizza faktycznie była świetna, i nawet odważyliśmy się posiedzieć w tym ekskluzywnym miejscu ;)
Jako wyrodni rodzice, ciągający z sobą wszędzie Dziecia, nie dość, że zrobiliśmy Jej Dzień Dziecka i jadła z nami pizzę, to jeszcze włóczyliśmy się później po centrum i wróciliśmy do hotelu po 20ej i Dzieć padł! Padł na tyle mocno, że mogliśmy sobie zejść do lobby i posiedzieć przy czymś na spokojnie ;), nabrać sił na nowy kolejny dzień, który był już Tym dniem, w którym Munsz mój wskoczył na trójkę z przodu i z tej okazji pojechał na mecz Manchesteru United ze Stoke City. Mecz zaczynał się w południe, ale hola, holaaa, Munsz dostał bilety od Żony nie byle jakie i mógł sobie na 3 godziny wcześniej pojawić się na Stadionie, i gdy inni czekali do wejścia, on został zaprowadzony przez miłego krawaciarza do windy i zaproszony do klubu (500 Club), w którym sobie spijał pianę (nawet zerwał na tę okazję swoją zasadę, że nie pije nic procentowego do południa ;)... ale 30stkę się kończy tylko raz, a w dodatku na stadionie ukochanego klubu, to wybaczone!). W czasie, gdy Jubilat spełniał swoje marzenie i cieszył się tym wszystkim jak dziecko, my z Marysią wyruszyłyśmy na spacer po Stanford - okolicy, w której mieszkałyśmy. Jak mi się podoba ten styl angielski, te domy z cegiełki, wykuszowe okna i kołatki na drzwiach. Małe ogródeczki i uliczki, które niestety w samym Manchesterze są cholernie zaniedbane i syf na ulicach straszny, ale jak rozmawiałam z jednym z mieszkańców, to wynika z mentalności ludzi i przemysłowej historii miasta. Ponoć się to zmienia, i oby - bo miasto piękne, a będzie jeszcze piękniejsze, gdyż przechodzi ono w tym czasie swój renesans jak moja Łódź :) Z tego też względu nie miałam jak porobić ładnych zdjęć, bo same żurawie i remonty w mieście, w dodatku kręcący się koło nogi gad i tak o! Niedziela zleciała znów jak z bicza strzelił, kibic nasz wrócił rozanielony z meczu, choć niesmak był bo Rooney skopał sprawę i wynik 1:1, no ale nie można mieć wszystkiego! ;) Za to pojechaliśmy do centrum, na Picadilly Gardens i stamtąd połaziliśmy po mieście, poszliśmy na urodzinowy obiad do włoskiej knajpki z przemiłą obsługą i pysznym jedzeniem (znów pizza!? ale tym razem wybrałam Calzone ;)). Po obżarstwie skończyło się na długim spacerze z Picadilly do hotelu, bo pogodę w tej Anglii trafiliśmy cudną aż się nie chciało wracać!
Kocham takie wypady! I z dzieckiem też się da... wszystko jak się tylko chce! :):):)
A Wy byliście kiedyś na takim szalonym wypadzie gdzieś z latoroślą? Opowiedzcie! :)
Bombardujcie mnie z pytaniami, odpowiem na każde, jeśli tylko będę w stanie ;)

























































4 komentarze:

  1. Cudownie :) pozazdrościć takiej żony!!! Piękne fotki. Bardzo się cieszę się, że udało Wam się zrealizować marzenie

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za wszystkie komentarze 😀